piątek, 26 czerwca 2015

Dracula festiwal

Większość turystów najsłynniejszego rumuńskiego księcia- Draculę kojarzy z przereklamowanym zamkiem w Bran. Co prawda jest on malownicze położony, ale w środku nigdy nie zrobił na mnie większego wrażenia, a na dodatek nie ma nic wspólnego z  Vladem Tepesem. 
Prawda jest taka że autentyczną historyczną siedzibą wołoskiego hospodara była dawna stolica Rumunii- Targoviste. Po jego twierdzy została już tylko ruina,. Jedyne co się zachowało to wieża (Turnul Chindiei).



 Po pokonaniu wielu schodów z jej sczytu można podziwiać panoramę miasta i okolic na których to ziemiach Vlad krwawo przeganiał tureckie odziały, i z wielką satysfakcja nabijał nieprzyjaciół na pale.
Jego imię kojarzone jest z wysysającym krew wampirem z powieści Brama Stokera. Dla Rumunów był i jest po dzień dzisiejszy  wielkim bohaterem. Tyran ale sprawiedliwy władca, wielki patriota któremu losy ojczyzny nie były obojętne.
Dragos zawsze powtarza - gdyby nie Tepes nie rozmawiałbym z tobą po rumuńsku tylko po turecku, a zamiast do cerkwi chodzilibyśmy do meczetu. Vlad zawsze pokazywał Turkom gdzie ich miejsce i skutecznie przeganiał gdzie pieprz rośnie.



W zeszłym tygodniu odbyła się druga edycja mediewalnego festynu mającego na celu przybliżenie historii Vlada Tepesa.


 W tych dniach książę wraz z swoim ludem , dumnie przemierzał ulice miasta. Na blogu pani Ileany znajdziecie wspaniałe zdjęcia z tego wydarzenia klik , a także tu.

 Z racji tego że do Targoviste mamy bardzo blisko, nie mogło nas tam w tym czasie zabraknąć. Rok temu rówież byliśmy. Rekonstrukcja bitwy odbywająca się w późnowieczornych godzinach tak bardzo spodobała się Biance, że nawet nie było mowy aby znowu nie pojechać.
Przedstawienie naprawdę widowiskowe. Wspaniali aktorzy, stroje z epoki, efekty specjalne. Niestety wielki minus dla organizatorów za opóźnienie. Czekaliśmy około dwóch godzin, myślałam że oszaleję. Mało tego rok temu ta sama śpiewka. Dwie godziny czekania na nogach, bez ruchu , w jednym miejscu. Byłam totalnie sfrustrowana i cholernie zła. Mieli rozpocząć o dziewiątej a przedłużyło się do po dziesiątej. Bianca zrezygnowana już zaczynała płakać, była znudzona czekaniem bez ruchu, a tak bardzo jej zależało. Biedna nie wytrzymała, gdyby zaczęli zgodnie z harmonogramem, na pewno zobaczyłaby wszystko do samego końca. Żal mi jej było.
Mam ogromną nadzieję że w przyszłości władze lokalne bardziej się postarają. Za swój priorytet postawią promowanie miasta i postaci tak bardzo poszukiwanej przez zagranicznych turystów , symbolu Rumunii- Draculę, a nie napchanie własnych kieszeni. Dobrze zorganizowany Dracula festyn to jest to czego temu miastu potrzeba. .







wtorek, 16 czerwca 2015

krówkowy post

Rumuńskie krowy zawsze mnie zadziwiały. Nie dość że urokliwe to jeszcze bardzo inteligentne. Wyobrażacie sobie że same cwaniary z pastwiska potrafią wrócić do domu.
Pasterz wieczorem odprowadza je do pewnego miejsca, po czym  wszystkie rozchodzą się w swoje strony. Maszerują do domku, odnajdują  bramę, i z wielką gracją wchodzą na podwórko swojego gospodarza, a do pokonania mają niezły kawałek. Dla przykładu nasza krówka Joyana ( czytaj Żojana ), musiała pokonać około pięć kilometrów w jedną stronę.  Piszę "musiała", dlatego że niestety już jej nie mamy. Nadmiar obowiązków nie pozwalał nam na hodowanie tego sympatycznego zwierzaka. Moja teściowa z wielkim żalem sprzedała swoją ukochaną krowę, na szczęście trafiła w dobre ręce.
Pamiętam jak bardzo chciałam towarzyszyć jej przy porodzie. Teściowa obudziła mnie w środku nocy abym mogła podziwiać cud narodzin. To było wspaniałe przeżycie. Najzabawniejsze było to że na drugi dzień zabrali mnie na porodówkę. Wtedy przyszła na świat moja pierwsza córeczka.
Warto jeszcze wspomnieć iż krówki z sąsiedztwa trzymają się blisko siebie, by potem razem wrócić do domu. Takie krówki koleżanki. Joyana zawsze pasła się z krowami naszych najbliższych sąsiadów.
Szkoda że na naszej ulicy została już tylko jedna. Uwielbiałam na nie patrzeć. Gdy nadchodził wieczór , ludzie zostawiali pootwierane furtki, by pełne mleka krasule mogły wejść do swojej zagrody. Jak tylko miałam czas z zainteresowaniem je obserwowałam.
Dom przy domu, brama przy bramie a one nigdy się nie pomyliły. Niesamowite!

A oto i nasza Joyana, ( Imię nie przypadkowe, pochodzi od nazwy dnia tygodnia w którym się urodziła.
Joy -czwartek. Taki mamy tu zwyczaj. ) ,
jej przytulaśny synuś Marceli ,
oraz znaleziona przeze mnie w sianie pani modliszka. O mały włos nie przeżuta przez naszą bohaterkę.
Zdjęcia robione na samym początku mojej przeprowadzki do Rumunii, czyli jakieś osiem lat temu.






A teraz  filmiki specjalnie dla Was prosto z rumuńskiego pastwiska, z ostatniego weekendu. Odgłosy dzwoneczków mnie powalają- uwielbiam :) :) :)








 




 




sobota, 13 czerwca 2015

Wycieczkowo

Klasowe wycieczki zawsze na długo zostawały w mojej pamięci. Wiecie że nawet do dziś pamiętam dokładnie co za pamiątkę z każdej z nich przywiozłam. A że od wakacji dzieli nas dosłownie malutki kroczek, wybraliśmy się więc z Bianusiową klasą do malowniczej wsi Cosesti w województwie Arges.
Po dotarciu na miejsce, na kamienistej drodze, już czekał przesympatyczny pop. Śmiejąc się i żartując z dzieciakami, zaprowadził nas do wyjątkowego miejsca w którym znajdowała się znakomicie zachowana drewniana cerkiew z roku 1742. Niesamowite było to w jaki sposób ten człowiek opowiadał siedmiolatkom, o tej budowli. Wszystkie co do jednego słuchały go z ogromnym zainteresowaniem, a wiadomo że nie jest łatwo przekazać dziecku fakty historyczne, aby go nie zanudzić i nie zniechęcić.
Powiem wam że ta drewniana cerkiewka w kształcie łodzi bardzo mnie urzekła. To niesamowite że kostrukcjia powstała bez użycia gwoździ i tak wspaniale zachowała się przez tyle lat.











Po zakupieniu pamiątek i olejku mirrowego dla mojej teściowej, która jest święcie przekonana że mirra pozytywnie oddziałuje na nasz organizm i wierzy w jego działanie lecznicze, udaliśmy się do położonego w dolinie ośrodka. Tam czekało na nas wiele niespodzianek:

koniki pony,


szaleńcze zabawy na świeżym powietrzu,



strzelanie z łuku,


Zjeżdżanie na linie,

(nie byłabym sobą jakbym nie spróbowała )


oraz główna i najciekawsza atrakcja dnia -lepienie garnków z gliny.


Jak widać na załączonym obrazku Bianka była w swoim żywiole.


Dzieciaki pokupowały sobie gliniane gwizdki. Ptaszki po napełnieniu wodą do złudzenia przypominają naturalne odgłosy ptaków- rewelacja.


Ja pokusiłam się o takie oto talerzyki. Czyż nie są urocze?


piątek, 5 czerwca 2015

Lato rumiankiem mnie przywitało.

"Nieraz już ja to sprawdziłam na sobie,
że najlepszy rumianek w chorobie".
                              Maria Konopnicka.

W ubiegłym roku biegałam po polach, łąkach, zagonach bezskutecznie szukając rumianku. Dragosz opowiadał mi że, jako dziecko każdego lata z polecenia babci zbierał  małe, wonne, białe kwiatuszki. Były dosłownie wszędzie, a obecnie trudno było mi znaleźć choćby garść tego cudownego zioła. Postanowiłam że w tym roku za wszelka cenę muszę go znaleźć i tak łatwo się nie poddam. Z moich ziołowych wypraw wracałam zawiedziona, bo rumianku wszędzie jak na lekarstwo.
Aż tu pewnego dnia Dragosz oznajmia:
- Znalazłem, w końcu ci znalazłem.
-Co mi znalazłeś?- Pytam zaskoczona.
-Rumianek , tylko weź duży koszyk bo jest go naprawdę sporo.
No i rzeczywiście znalazł, na ganku przed domem wujka kawalera. Na drugi dzień już tam byłam. Słońce mocno przypiekało, a ja wsłuchując się w opowieści starszego pana, z cyklu jak to kiedyś było, napełniałam swój koszyk.
- Niedługo znowu tu wrócę! Tyle tu dobrodusznych ziół na waszym podwórku- odparłam na pożegnanie.
- Ależ proszę bardzo, kochane dziecko. Niech ci służą na zdrowie. To miłe że z tego mojego przydomowego zielska ktoś zrobi pożytek.






Miłego weekendu kochani !